thriller

Recenzje thrillerów powinny przede wszystkim odpowiedzieć na pytanie czy dany film trzyma w napięciu oraz czy scenariusz nie został napisany na kolanie. Nawet najlepszy pomysł da się zmarnować popełniając takie błędy jak niespójna fabuła czy też ślepe odtwarzanie znanych z innych filmów motywów.

Ocena: 65 Stuber

Vic Manning (Dave Bautista) to twardy glina z zasadami, który podczas jednej z akcji traci swoją partnerkę Sarę (Karen Gillan). Vic zamierza za wszelką cenę dorwać mordercę, a jest nim wysportowany Azjata Oka Tedjo. Kiedy kilka miesięcy później nadarza się okazja "przyskrzynienia" złoczyńcy, główny bohater jest świeżo po operacji oczu, po której prawie nic nie widzi i nie może kierować samochodem. Za radą córki zamawia więc... Ubera. W roli taksówkarza występuje Kumail Nanjiani wcielający się w typowego życiowego gapcia o imieniu Stu. Stu na co dzień pracuje w sklepie u szefa, które szczerze nienawidzi a po pracy dorabia jeżdżąc wynajętym elektrycznym kompaktem jako kierowca Ubera. Marzeniem Stu jest sfinansowanie biznesu koleżanki, w której się podkochuje (w roli obiektu westchnień Betty Gilpin). Przeznaczenie łączy Vica i Stu, tworząc z nich niecodzienny duet policjant i jego kierowcy.

Produkcja kosztowała zaledwie 16 mln dolarów i przeniosła przychód w wysokości nieco ponad 32 mln. Jak za taki relatywnie jak na amerykański film akcji budżet, stworzono dosyć widowiskową produkcję. "Dosyć", ponieważ próżno szukać tutaj zapierających dech scen, raczej są to mocno statyczne strzelaniny. Dave Bautista wykorzystuje swoje pięć minut, w ostatnich latach grając w bardzo wielu filmach, w tym w superprodukcjach. Oczywiście, każdy kto miał przyjemność lub nieprzyjemność zobaczyć film z tym aktorem, wie że jest to napakowany osiłek mierzący 190 cm wzrostu, pasujący do fabuł "ja kontra wszyscy". Trzeba jednak uczciwie powiedzieć, że "Stuber" to nie jest zły film. Klasyfikowałbym go jako średniaka w kategorii komedii kryminalnych. Nie powala niczym, ale da się go obejrzeć. Oceny widzów (6.2/10 w IMDB) zdają się to potwierdzać.

Ocena Civil.pl: 65%

Ocena: 51 Final Score (Ostateczna rozgrywka)

Były żołnierz Michael Knox (Dave Bautista) przylatuje do Londynu, do córki swojego zmarłego w Afganistanie brata. Amerykanin Knox zabiera nastoletnią dziewczynę Danni na mecz West Hamu z fikcyjną drużyną z Sakowi (ulokowanej w okolicach Czeczeni, gdzieś na południowym zachodzie Rosji). Traf chce, że ten sam mecz obierają za cel terroryści z tejże fikcyjnej krainy. Arkady Belav (Ray Stevenson) przejmuje stadion i żąda wydania swojego brata Dimitriego (Pierce Brosnan), który po sfingowaniu swojej śmierci ukrywa się w Londynie ... i także uczestniczy w meczu West Hamu. Knox pozostawiony w centrum wydarzeń będzie miał za zadanie ochronić swoją bratanicę a także cały stadion, zaminowany przez terrorystów.

Jeżeli ktoś po przeczytaniu tego opisu ma przed oczami "Sudden Death" ("Nagła śmierć") z Van Dammem z roku 1995, to ma bardzo dobre skojarzenie. "Final Score" był zapowiadany jako "Szklana Pułapka na stadionie". Nic jednak z tego nie wyszło. Z budżetem 20 mln dolarów zarobiono wg oficjalnych informacji mniej niż 1 mln, do tego doszły słabe oceny od widzów i paradoksalnie nieco lepsze od krytyków (69% pozytywów na Rotten Tomatoes). "Final Score" stara się wskrzeszać formaty z lat 90-tych, ale po prostu robi to źle. Pierwsze zarzut to brak jakiekolwiek napięcia, wielkolud Bautista napotyka jeszcze większych od siebie, z którymi "odgrywa" sceny walk, np. na stadionowej kuchni (tak, walka na noże kuchenne, zanurzanie przeciwnika w gorącym oleju – wszystko wg utartych standardów). Postać grana przez Raya Stevensona, czyli "mózg operacji" zgodnie ze schematem, przez większość filmu okupuje zajęty "punkt dowodzenia", gdzie jego "informatyk" dostarcza mu informacji. Zły "boss" nasyła na biednego Knoxa kolejnych swoich ludzi, a dzielny protagonista pomimo drobnych i poważniejszych ran z zaciętą miną brnie do napisów końcowych. Czy taki film, w dodatku przeciętnie zrobiony, w roku 2018 (bo wtedy miał premierę) ma jakikolwiek sens? Patrząc po wyniku finansowym kompletnie nie. Pocieszające jest jednak to, że właśnie porażka finansowa będzie swoistą obroną przed powtarzaniem tego typu produkcji. Oby.

Ocena Civil.pl: 51%

Ocena: 72 Kingsman: The Golden Circle (Kingsman: Złoty Krąg)

Nieco ponad cztery i pół roku temu recenzowaliśmy Kingsman: The Secret Service. Film ten został ciepło przyjęty i był komercyjnym sukcesem, dlatego raczej pewne było, że powstanie kontynuacja. Druga część o przygodach tajnych agentów brytyjskich tajnej służby kontynuuje losy Eggsy'ego (Taron Egerton), Harry'ego (Colin Firth) oraz Merlina (Mark Strong). Głównym antagonistą jest Poppy (genialna Julianne Moore) producentka narkotyków, ubolewająca że jej biznes jest nielegalny, wobec czego ona sama musi się ukrywać gdzieś w kambodżańskiej dżungli gdzie wybudowała sobie atrapę miasteczka przypominającego jej rodzinne strony. Poppy niszczy brytyjskie struktury Kingsman, wobec czego agenci zmuszeni są do podjęcia współpracy z ich amerykańskimi odpowiednikami, działającymi pod przykrywką destylarni Whiskey. Ginger (Halle Berry), Whiskey (Pedro Pascal), Champ (Jeff Bridges) i Tequila (Channing Tatum) jednoczą siły z Brytyjczykami, wnosząc do serii nieco "amerykańskiego" stylu.

Co prawda ta część nie dostała już tak wysokich not jak "jedynka", ale dalej spodobała się widzom. Film kosztował aż 104 mln dolarów, ale przyniósł zwrot wynoszący ponad 410 mln. Nic więc dziwnego, że szykowana jest kolejna (podobno ostatnio) odsłona... Recenzje filmowe takich nietuzinkowych filmów zawsze są trudnym wyzwaniem. Brytyjskie poczucie humoru nie dla każdego jest znośne, ale fani typowo angielskich żartów na pewno odnajdą w tym formacie sporo smaczków. Całość trwa około 140 minut, wypełnionych po brzegi scenami akcji. Co w połączeniu z doborową obsadą tworzy bardzo efektowne widowisko. Dodatkowym bonusem jest (wcale nie mały!) udział Eltona Johna, grającego samego siebie. Podsumowując: "Kingsman: The Golden Circle" to solidna propozycja dla miłośników brytyjskiego kina i filmów akcji.

Ocena Civil.pl: 72%

Ocena: 67 Halloween

Bezpośredni sequel filmu z 1978 roku (będący zarazem 11 filmem cyklu) pod tym samym tytułem! Jamie Lee Curtis wraca do roli Laurie Strode po 40-latach, jest to dosyć abstrakcyjne by kontynuować coś zaczętego w latach 70-tych, kiedy to na ekranach gościł np. serial "Columbo", ale postanowiono spróbować. Laurie Strode po 40-latach od schwytania seryjnego mordercy Michaela Myersa dalej żyje w strachu, pomimo iż po drodze dorobiła się córki Karen (Judy Greer) oraz wnuczki Allyson (Andi Matichak). Kobieta przerobiła swój dom na fortecę, spodziewając się, że jej prześladowca sprzed lat w końcu ucieknie i zaatakuje ją ponownie. Do ucieczki dochodzi w Halloween, podczas którego przebrany Myers wtapia się w tłum... by dokończyć to co zaczął cztery dekady wcześniej. Babcia, córka i wnuczka stają do walki z bezwzględnym sadystą.

Film kosztował skromne 10 mln i zarobił aż 255 mln, notując dobre oceny od widzów i krytyków (6.6/10 w IMDB, 67% pozytywów w Rotten Tomatoes). Na tę chwilę wiadomo, że w 2020 roku opublikowana zostanie kolejna część cyklu (a 2021 kolejna!), także z udziałem Lee Curtis i Greer. Nie jest to dziwne, skoro reanimowany format sprzed lat przynosi ponad 25-krotny zwrot to znaczy, że koniecznie trzeba kuć żelazo póki gorące. Oceniając jednak same walory filmu, trzeba przyznać że nie jest to zły horror. Zbudowano dobry klimat amerykańskiego Halloween, wydarzenia które dla tamtejszej kultury masowej jest niemal tak popularne jak Święta Bożego Narodzenia. Tyle, że zamiast "motywu" choinki, Mikołaja i prezentów produkuje się dynie, kupuje przebrania i ogląda horrory w domowych pieleszach. Nie ma się co oszukiwać, w 2020 roku kolejna część, wypuszczona w okolicach Halloween także zarobi krocie i zagoni do kin miliony fanów tej popkulturowej maskarady. Recenzja tego filmu powoli zamyka serie recenzji Halloweenowych na naszym blogu. W planach mamy podobną akcję związaną z filmami z motywem Bożego Narodzenia (oczywiście w wersji popkulturowej papki powiązanej z atrybutami takimi jak choinka, renifer, prezenty itp.). Filmy z tym motywem stanowią też bardzo ważny trzon amerykańskiej kultury masowej i spróbujemy się im przyjrzeć, wchodząc w nurty komedii familijnej, romantycznej nawiązującej do "Christmas".

Ocena Civil.pl: 67%

Ocena: 39 Wounds (Rany)

"Wounds" zadebiutował 18 października 2019 roku na Netflixie (w USA film ten jest dystrybuowany przez Hulu) jako horror oparty na powieści "The Visible Filth" autorstwa Nathana Ballingruda (niezbyt znany pisarz, specjalizujący się w horrorach i tzw. dark fantasy). Kilka słów o fabule: Will (Armie Hammer) to małomiasteczkowy barman, lekkoduch nadużywający alkoholu w pracy i poza nią, mieszkający u swojej dziewczyny Carrie (Dakota Johnson). Podczas jednej ze zmian w barze, podczas której dochodzi bójki i zamieszania, Will odnajduje pozostawiony przez grupę młodzieży telefon komórkowy. Na urządzenie zaczynają przychodzić niepokojące wiadomości o dziwnej treści, a w życiu samego głównego bohatera zaczynają się dziać nie dające się wyjaśnić zjawiska.

Miałem duże oczekiwania względem tej produkcji po przeczytaniu jej opisu i sam początek seansu także był niesamowicie obiecujący. Klimat amerykańskiego baru oraz ciekawi aktorzy (oprócz wymienionych w filmie pojawia się także np. Brad William Henke w roli Erica – twardziela wywołującego rozróby czy Zazie Beetz jako Alicia, obiekt pożądania głównego bohatera) stworzyło wrażenie, że "Wounds" będzie niesamowitym horrorem, wbijającym wręcz w fotel. Niestety tak się nie stało. Każda kolejna minuta (a film trwa ponad 1.5h) niesamowicie rozczarowuje. Wydarzenia nie tylko nie trzymają w napięciu, tutaj po prostu nic nie trzyma się kupy. Słabe dialogi, fatalna gra aktorska (najgorzej wypada Dakota Johnson) i brak jakichkolwiek emocji niemalże usypia. Dostrzegli to widzowie (średnia ocena w IMDB to 4.5/10) oraz w pewnym stopniu krytycy (choć ci byli bardziej łaskawi bo aż 57% recenzji w Rotten Tomatoes na tę chwilę jest pozytywnych. Mnie ten film niesamowicie rozczarował, najbardziej tym że świetnie się zapowiadał. To trochę tak jakby na pięknej zastawie zaserwować niesmaczny obiad. Pierwsze wrażenie będzie dobre, ale jak już zaczniemy się "wgryzać" to z każdą kolejną chwilą entuzjazm będzie spadał i spadał. Nie polecam "Wounds".

Ocena Civil.pl: 39%